Moja
miłość do koreańskich produkcji nie słabnie, powiedziałabym nawet, że w
ostatnim czasie przybrała na sile. A wiecie co jest najlepsze? To Netflix coraz
częściej podtrzymuje moje uzależnienie, regularnie poszerzając swoją ofertę o
kolejne dramy. Także w dzisiejszym poście opowiem wam o trzech tytułach, które
znajdziecie właśnie na Netfliksie!
Korean Odyssey
Jin Sun Mi w dzieciństwie nie ma łatwo. Widzi duchy, przez co ma mnóstwo problemów; jest obiektem
wyśmiewania i jest powszechnie uznawana za nienormalną, przez co nie ma
przyjaciół, a rodzina traktuje ją jak trędowatą. Jednak któregoś dnia, gdy dziewczynka wraca ze szkoły, spotyka
tajemniczego czarodzieja, który obiecuje jej moc odgonienia duchów w zamian
za małą przysługę. Sun Mi ma udać się do domu na skraju lasu i przynieść pewien
wachlarz. Wypełniając zadanie poznaje
Son Oh Gonga, z którym zawiera korzystniejszy układ – Oh Gong przybędzie
jej na ratunek, jeśli tylko ta wypowie jego imię. Sun Mi go uwalnia, by
przekonać się, że chwilę później zostanie przez niego oszukana. Mężczyzna
zabiera jej wspomnienie z brzmieniem swojego imienia i znika. Jednak ich drogi
krzyżują się kilkanaście lat później, gdy Jin Sun Mi jest już dorosła i chce
wyegzekwować spełnienie obietnicy.
Początki
z tą dramą nie były kolorowe. Pierwsze odcinki nie czarują, są okej, ale
brakuje im tego czegoś, co przyciągnęłoby mnie do ekranu na dłużej. Na
szczęście pod koniec drugiego już wszystko zaczyna iść w dobrą stronę i od
momentu, w którym pojawia się pewna złota bransoletka, fabuła nabiera tempa i
rzeczywiście zaczyna angażować. Trzyma bardzo dobry poziom praktycznie do
samego końca. Z taką jedną moją uwagą, że Korean Odyssey ma 20 odcinków – o 4
więcej niż zazwyczaj dramy mają. I według mnie, nie było potrzeby wyposażać
ją w te dodatkowe epizody, bo gdyby ich nie było, to akcja byłaby trochę
bardziej dynamiczna i zwarta, ale dobra, mamy dzięki temu więcej czasu na obcowanie
z charyzmatycznymi bohaterami!
Na bohaterów zdecydowanie nie ma co
narzekać. Moim faworytem byłby Son Oh Gong, ale ja nie mogę z fryzury,
jaką zafundowano aktorowi. Poza kadrem jest bardzo przystojny, ale w tej
dramie? Nie wiem, dlaczego ktoś zrobił mu taką krzywdę. Na szczęście nadrabia charakterem, który jest
niesamowity. Pełny humoru, zawziętości i sarkazmu. Sceny z jego udziałem
mogą kończyć się albo wzruszeniem, albo śmiechem, innej opcji nie ma. Ale przy samej głównej bohaterce bez wad się
nie obejdzie. Ogólnie jest to twarda babka, która umie o siebie zadbać i
przez większą część czasu to widać, ale jedna rzecz mi się nie klei. Zanim Jin
Sun Mi po latach wpadła na Son Oh Gonga, doskonale sobie radziła. A później nie
wychodziły jej najprostsze rzeczy i wzywała Oh Gonga w każdej błahej sprawie.
Ale to też da się przeboleć, dzięki temu dostajemy całkiem sporo uroczych
romantycznych scen. Za to bezapelacyjnie moim
faworytem został Czarci Król, jego przekomarzania z Son Oh Gongiem to
zdecydowanie moja ulubiona część tej dramy.
Ale
to nie wszyscy bohaterowie, jest jeszcze
cała masa drugoplanowych, którzy wyróżniają się równie mocno! Mamy tu nastolatkę, której żywot nie skończył
się zbyt dobrze, gwiazdę k-popu,
która czerpię energię ze swoich koncertów, świetną sekretarkę zachowującą się jak najwierniejszy przyjaciel pod
słońcem i współpracownika głównej
bohaterki, który nie raz ma trudne zadanie, by ogarnąć swoją „nienormalną” i
niekonwencjonalną szefową. Korean Odyssey ogląda się przede
wszystkim dla tych bohaterów. Ich charyzma to coś, co przyciąga i
magnetyzuje, a sama fabuła spada na drugi plan, bo ważniejsze są relacje i
związki.
Jedyną prawdziwą wadą tej dramy, jest
jej zakończenie. Takie trochę nie do
końca pasujące, może trochę przerysowane i dość schematyczne. A przede
wszystkim – o wiele za bardzo przegadane. Jednak nie można mieć wszystkiego,
prawda? Mimo wszystko polecam wam ten
tytuł, bo można przy nim bardzo miło spędzić czas, a to liczy się
najbardziej. Wyraziści bohaterowie,
mnóstwo świetnego humoru i całkiem niezła fabuła. A do tego duchy, więc jeśli ktoś jest wielbicielem pierwszych sezonów Supernatural lub lubi takie klimaty, to polecam dwa razy mocniej!
One More Time – Raz po raz
Szczerze
nienawidzę produkcji z motywem dnia
świstaka. No po prostu nie. Według mnie może i koncept jest ciekawy, ale w
tej chwili już mało oryginalny i popkulturze wykorzystywany, gdy nie ma się
pomysłu na coś nowego, a budżet niewielki. Dla mnie produkcje z tym motywem są… no nudne, bądźmy szczerzy. Ile razy
można wałkować ten sam dzień?
I
niestety, ale w One More Time również zastosowano motyw dnia świstaka, który…
wypada równie słabo, co wszystkie inne. Fabuła w wielkim skrócie wygląda
tak, że jest sobie pewien muzyk, który kiedyś był bardzo fajnym, miłym i
uczynnym chłopakiem, ale obecnie zachowuje się jak kawał gnoja, który myśli
tylko o sobie. Liczy się dla niego tylko sukces, przez to traci swoją ukochaną.
Tajemnicze zdarzenie sprawia, że chłopak trafia do swego rodzaju pętli, w
której cały czas powtarza jeden i ten sam dzień. Dzięki temu otrzymuje szansę
na zrozumienie swoich błędów i uratowanie tego, co jeszcze da się uratować.
Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Bohaterowie są
bez wyrazu, relacja pomiędzy główną parą bohaterów teoretycznie ma być
głęboka i poważna, a według mnie jest naciągana i w ogóle nieistniejąca. Zaś sama fabuła jest mocno wydumana i w nią się
po prostu nie wierzy. Nie ma tu nic, co by przyciągało widza i zmuszało go
do włączenia kolejnego odcinka. Jedynym plusem tej dramy jest wątek
muzyczny. Piosenki śpiewane przez bohaterów wpadają w ucho i przykuwają
uwagę. Ah, no i z przyjemnością patrzy się na aktora wcielającego się w
głównego bohatera, bo L ma w sobie trochę uroku.
Całość
liczy sobie tylko 8 epizodów po 30 minut każdy, a mimo wszystko ciągną się one
w nieskończoność. Także nie róbcie tego, co zrobiłam ja. Nie kuście się na
dramę One More Time dlatego, że jest
krótka, dostępna na Netfliksie i o muzyce, bo wynudzicie się przez piekielnie
długie 4 godziny. Jest zbyt mało plusów,
by można było zignorować całe grono minusów, w tym dwa największe; kiepską
realizację i mierną fabułę.
Memories of the Alhambra
Przez
pierwsze odcinki byłam autentycznie zakochana. Akcja umieszczona w przepięknym hiszpańskim miasteczku, a więc
oprócz przystojnych Koreańczyków możemy też zawiesić oko na urokliwych
Hiszpanach. Dzieje się naprawdę bardzo
dużo, fabułę można określić tylko jako cudowną, do tego było pełno cliffhangerów i tajemnic, które
skłaniają do oglądania dalej i do czekania na kolejne odcinki. Później, gdzieś
około połowy, akcja przenosi się do Seulu i jednocześnie wykonuje roczny
przeskok czasowy do przodu i według mnie… jej poziom wtedy troszeczkę siada.
Nie jakoś wybitnie, ale jednak dość zauważalnie. Z genialnej i świetnej produkcji robi się produkcja bardzo dobra,
trochę bardziej zawiła, z charakterami bohaterów, które troszkę bardziej męczą.
A sam wątek miłosny… Dobrze się zapowiadał, później prawie dobrze się kończył,
ale ten środek mi dość mocno nie leży. Nie ma tego łagodnego przejścia pomiędzy
zauroczeniem, a wielką miłością – jest szast, prast i miłość do grobowej deski
z odcinka na odcinek.
Największym problemem jednak są dwa
ostatnie odcinki, które są wprost okropne.
Czaicie, że główna para bohaterów nie spotkała się w nich ani razu? Nie mieli
żadnej wspólnej sceny! A samo zakończenie? Ha! Ostatnie 5 minut 16 odcinka to cios poniżej pasa. Dawno nic mnie tak
nie rozczarowało jak te kilka minut. Nie dość, że prawie nic nie zostało
wyjaśnione, to jeszcze czuć, że końcówka
jest wymuszona i nienaturalna.
Dobra,
wracając do plusów i w sumie do samego
początku. W Memories of the Alhambra
mamy do czynienia z pewną hiper fajną i genialną nowoczesną grą, do której
człowiek wchodzi za pomocą takiej specjalnej soczewki i wszystko, co się
dzieje, ma miejsce „naprawdę”. Wiecie, taka realna-wirtualna rzeczywistość. Motyw trochę jak z Avatara, tylko bez Avatarów, jak z 5 sekund do Io, tylko bez tej maszynki
czy z anime Sword Art Online, tylko bez
hełmów i o wiele, o wiele lepiej od tego zrobione.
Także
ta drama będzie idealną opcją dla tych,
którzy uwielbiają takie koreańsko-hiszpańskie klimaty, lubią SAO czy Avatara i ciekawi ich wprowadzenie gry jako motywu przewodniego.
Świat wykreowany przez twórców jest niezwykły. Te wszystkie zadania, z którymi
muszą zmagać się bohaterowie, by przejść na wyższy poziom, by odblokować nowe
bronie i sam sposób ich zdobywania, to po prostu sztos. „Wirtualna” rzeczywistość w Memories
of the Alhambra to najlepsza rzecz. Na drugim miejscu jest postać pana
prezesa, oczywiście.
I chociaż okrutnie rozczarowałam się
zakończeniem, to jednak mimo wszystko nie mogę przekreślić fenomenalnych pierwszych
ośmiu odcinków, bardzo dobrych 7 kolejnych i 55 minut ósmego. Ja po prostu nie zgadzam się z ostatnimi pięcioma
minutami. Ale dramę szczerze polecam, nawet jeśli to zakończenie jest totalnie
beznadziejne i kijowe, to dla całej reszty warto, bo to jest naprawdę bardzo ciekawa i angażująca produkcja.
Twórcy zmuszają widzów do myślenia, do snucia teorii na temat bohaterów, a to
jest coś, co ja zawsze doceniam!
Taka
trochę mieszanka. Dzień świstaka, nowoczesna gra i trochę fantastyki. Z tych
wszystkich dram chyba najbardziej polecam
wam Memories of the Alhambra, później
Korean Odyssey, a One
More Time tylko i wyłącznie chętnym.
Oglądaliście
coś z tej listy? Mieliście wcześniej coś w planach czy może mój post pomógł wam
zweryfikować swoje zamiary? Piszcie!
Żadnej jeszcze nie oglądałam. Póki co nadrabiam japońskie :)
OdpowiedzUsuńhttp://whothatgirl.blogspot.com
Jestem wielką fanką Korean Odyssey, reszta przede mną.
OdpowiedzUsuńOne more time odpuściłam po kilku odcinkach. Osobiście podobało mi się zakończenie Memories of Alhambra. To była moja pierwsza drama o grach i wirtualnym świecie. Faktycznie akcja która rozgrywa sie Hiszpani skłania od razu do kupienia biletu na samolot ��.Te widoki�� Numerem 1 jest oczywiście Korean Odysey. Muzyka zachwyca,zwłaszcza piosenka " When I saw you". Trochę do śmiechu i troche do płaczu. Nadzieję mam na kontynuację Memories of Alhambra oraz Korean Odysey.
OdpowiedzUsuń