Rodzice
Ronnie rozstali się, a ojciec porzucił wielkie miasto na rzecz małej
miejscowości. Ronnie nie utrzymywała z nim kontaktu, mimo że od tamtego
wydarzenia minęło bardzo dużo czasu. Teraz, gdy ma siedemnaście lat, zostaje
zmuszona, by wraz z młodszym bratem spędzić u ojca wakacje. Musi zrezygnować z
nowojorskiego życia na rzecz nadmorskiej nudnej mieściny. Wszystko wskazuje na
to, że to lato nie będzie należało do najlepszych w jej życiu.
Dzisiaj jest Boże Narodzenie, wszystko już krzyczy, że są święta, także
ja nie mogę być gorsza i dlatego zapraszam was na Świąteczny Tag, do którego
wieki temu zostałam nominowana przez Miasto Książek.
(skoro Pikachu ma czapeczkę to i To Read Or Not To Read)
Mechaniczny
książę to druga część serii Diabelskie
maszyny, więc w tym wpisie mogą pojawić się nawiązania do wydarzeń mających
miejsce w pierwszym tomie.
Po pierwszej części, która była bardzo dobra, Cassandra
Clare zrzuciła na czytelników swoją kolejną powieść, która jest jeszcze lepsza.
W Mechanicznym księciu praktycznie od
pierwszej strony coś się dzieje. Akcja zaczyna się krótko po finale Mechanicznego anioła. Charlotte oraz
Henry Branwellowie muszą ponieść konsekwencje swoich niedopatrzeń w kwestii
Mortmaina i mechanicznych istot. Stawką w tej grze jest londyński instytut, na
który ktoś ma dużą chrapkę…
Biografie są kiepskim
materiałem na recenzje, bo recenzent nie ma żadnego prawa oceniać treści
książki – w tym przypadku życia. Nie od tego jestem, by wydawać wyroki i kogoś
piętnować za życiowe wybory. Michał Piróg jednak stworzył coś niesamowitego, co
zasługuje na uwagę każdego, nawet tych, co nie gustują w takich gatunkach
literackich. Jego historia to nie tylko zapis życia od kołyski do obecnego
miejsca, to przede wszystkim wielkie morze inspiracji i pocieszenia, zagrzania,
a również zachęcenia do walki o siebie i swoje marzenia.
Osobę, którą jest Michał
Piróg, kojarzy większość Polaków. To jeden z największych, najlepszych,
najbardziej kontrowersyjnych tancerzy w Polsce. Nie dość, że gej, to jeszcze
Żyd i weganin.
Jacqueline wiele poświęciła w imię uczucia do
swojego chłopaka. Poszła razem z nim na uniwersytet, który on wybrał i zaczęła
studiować ekonomię, by być blisko niego. Wszystko się kończy niedługo po rozpoczęciu
roku akademickiego. Zakończenie trzyletniego związku nie wpływa korzystnie na
dziewczynę, poświęciła swoje marzenia, by być ze swoim ukochanym. Po zerwaniu
straciła nie tylko miłość, ale i większość znajomych. Musi uporać się też z
natrętnym kolegą. Po jednej z imprez ją napastował, ale próbie gwałtu
przeszkodził nieznajomy chłopak – Lucas. Intrygujący, obeznany, obdarzony
talentem artystycznym i z bagażem przeszłości. Kim on jest?
Tak
blisko nie jest objawieniem
współczesnej literatury, ale wyróżnia się na tle innych książek o podobnej
tematyce. Wszystko to następuje za sprawą treści. Od początku mamy zagadkę, kim
jest Lucas? Ale powieść idzie w zupełnie innym kierunku, niż można się było
tego po niej spodziewać. Główne pytanie o przeszłość Lucasa nie przewija się
tak często w pierwszej połowie książki, dopiero później główna bohaterka
zaczyna się interesować jego tożsamością.
Cały konspekt książki jest bardzo prosty, można
by powiedzieć, że już tradycyjny. Ale miłość nie gra tu pierwszych skrzypiec w
ten sam sposób co zawsze. Tammara Webber skupiła się przede wszystkim na
dopracowaniu historii Jacqueline. Na jej relacji ze swoim licealnym chłopakiem,
na motywach, które nią kierowały, aby pójść z nim na studia, na które nie
chciała iść, na jej problemach rodzinnych i tych związanych z niedoszłym
gwałcicielem. To jest przede wszystkim opowieść o dziewczynie, która wychodzi z
cienia zaborczego chłopaka, przekonuje się, że inwestycja w siebie najbardziej
opłaca się na przyszłość.
Tak
blisko oprócz młodzieńczej
miłości porusza też poważny temat molestowania seksualnego. Autorka kreując
postać Jacqueline pokazuje, że ten temat może dotyczyć każdego i że ukrywanie
się ze swoim bólem nikomu nie pomoże, a nawet może zaszkodzić. To podejście do
tego tematu bez dystansu, bez nabierania wody w usta – prosto i otwarcie. Zmiana,
która następuje w Jacqueline, jej nastawienie do zmiany sytuacji oraz sposób, w
jaki swoimi czynami inspiruje dziewczyny i kobiety, aby nie dawały się
zastraszać i molestować. Że wszystkie próby napastowania i gwałtów nie wynikają
z ich winy.
Oprócz wszystkich pozytywów, trafił się też
jeden negatywny aspekt książki. Pasją Jacqueline jest muzyka. Od wielu lat gra
na kontrabasie, ćwiczy z orkiestrą, udziela lekcji młodszym uczniom. Wszystko
bardzo dobrze było opisane w powieści, ale brakowało mi w tym wyrazistości.
Autorka nie opisywała prób ani koncertów z udziałem dziewczyny. Całe jej hobby
zawierała we fragmentach, w których Jacqueline mówi, że ma zajęcia, że musi iść
poćwiczyć, albo że ma koncert. Nie usatysfakcjonowała mnie tak mała dawka
kontrabasistki w kontrabasistce.
Zalet jest zdecydowanie więcej, a Tak blisko jest naprawdę warte uwagi.
Można przy nim miło spędzić czas, zastanowić się nad słusznością swoich
wyborów, dodać sobie odwagi, ale też przyjąć trochę pokory. To właśnie dla
takich myśli powinno się przeczytać tę książkę, bo istnieje szansa, że po
skończonej lekturze będziemy w stanie zmienić coś w swoim życiu.
Fenomen aplikacji
Pokemon GO wcale się nie zmniejsza, a ja niestety padłam jego ofiarą. Z tej
okazji zapraszam was na tag książkowy, do którego zostałam nominowana przez
Alexandrę z bloga Book With Hot Tea.
1.Twój startowy Pokemon - książka, która rozpoczęła twoją
przygodę czytelnika.
Najpierw była to Hania Humorek i Mikołajek, przy których miło spędzałam czas, ale to dopiero Zmierzch sprawił, że pokochałam czytanie
i zaczęłam sama wyszukiwać sobie książki i przestałam polegać na tym, co
podsuną mi rodzice. A także niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju Pamiętnik księżniczki, w którym
zaczytywałam się w czwartej klasie podstawówki na lekcjach techniki.
2.Pojawianie się legendarnego Pokemona - książka
podpisana przez autora.
Mam autograf Mroza na pierwszej części Parabellum, Małgorzaty
Gutowskiej-Adamczyk na pierwszym tomie Fortuny
oraz C. J. Daughtery na Zagubionych.
(Ale pochwalić się muszę, że moja kolekcja podpisanych płyt jest ciekawsza. Ale
to temat na inny raz).
3.Magickarp ewoluował w Gyaradosa! - książka, której
początek był słaby, ale okazało się, że jest bardzo dobra.
Do Gwiazd
naszych wina nie zapałałam miłością od pierwszej strony. Na początku
dialogi były pisane nie w formie rozmowy, a raczej czegoś takiego jak chat
internetowy, co nie do końca mi się podobało. Ale to negatywne pierwsze
wrażenie szybko ustąpiło. I teraz uwielbiam tę książkę tak bardzo, że mam jej
wydanie po chorwacku, hiszpańsku, angielsku i oczywiście po polsku.
4.Jigglypuff śpiewa - książka, która sprawia, że
zasypiasz.
Najczęściej jakakolwiek lektura szkolna. Teraz w
sumie przy wszystkim jestem w stanie zasnąć. A ostatnim takim przypadkiem, była
Dziewczyna z pociągu. Odsyłam dorecenzji wszystkich, którzy są ciekawi, dlaczego.
5.Skitty przyciąga swoją uwagę - książka, w której
ostatnio jesteś zakochany.
Ostatnio udało mi się
przeczytać, po dłuższej niemocy książkowej, Simon
oraz inni homo sapiens. Powieść jest bardzo krótka, ale też bardzo urocza i
ciepła. Nie spodziewałam się, że w ten sposób ją odbiorę, ale pozytywnie mnie
zaskoczyła swoją atmosferą i historią.
6.Elitarna czwórka - twoje cztery ulubione książki.
Stare dobre podium to
oczywiście Zmierzch, Harry Potter, Igrzyska śmierci i Gwiazd
naszych wina. Ale na wyróżnienie zasługują moje poboczne romanse czyli Marsjanin, Złodziejka książek i Dziewczyna,
która chciała zbyt wiele.
7.Twój Pokedex – zdjęcie książek, które już „złowiłeś”.
Aktualna sytuacja w moim pokoju i brak korzystnego oświetlenia nie pozwala mi na uwiecznienie mych książek na zdjęciu :(
8.Masterball – książka, którą chcesz mieć tak jak
trenerzy Pokemonów Masterball.
Muszę mieć wydanie Harry’ego Pottera po angielsku! Ale nie byle jakie. Ja chcę tę
wersję, której grzbiety układają się w obrazek Hogwartu. I kiedyś na pewno to
sobie kupię, bo to moje must have już od dłuższego czasu.
9.Wyzwij kolejnych, co najmniej pięciu trenerów do TAG-u.
Obowiązkowo ten tag musi
zrobić osoba, na którą się obrażę, jeśli tego nie uczyni – Aspołeczny Przegryw. Może w końcu coś pojawi się na twoim blogu!
A że nie wiem, kto z was jeszcze lubi grać w
Pokemon GO, to nominuję każdego, kto wykazuje chęć do odpowiedzenia na pytania
z tagu. Jeśli nie macie bloga, to z przyjemnością przeczytam wasze odpowiedzi w
komentarzach.
Jakiś
czas temu dowiedziałam się, że radio RMF FM z okazji mikołajek organizuje
niespodziankę dla swoich słuchaczy oraz konkurs, w którym do wygrania będą
bilety na koncert nie byle kogo, a Månsa Zelmerlöwa.
Aby mieć szansę na nagrodę, trzeba było
zgłosić daną osobę na stronie RMFu i napisać krótkie uzasadnienie, dlaczego
właśnie ten człowiek ma wygrać. Niewiele się zastanawiając, poprosiłam
rodziców, aby zgłosili mój udział. Ja sama zgłosiłam swoją przyjaciółkę. A
później…
Nic.
Wszystko ucichło. Z doświadczenia wiedziałam, że konkursy RMFu rozwiązywane są
na antenie radia. W danym momencie prowadzący audycję dzwoni do osoby, która
zdobywa nagrodę i w ten sposób ktoś dowiaduje się o swojej wygranej. Dlatego
przez ostatnie dwa tygodnie w pogotowiu miałam telefon, maila i skrzynkę
pocztową. Dodatkowo codziennie starałam się słuchać radia. Nie do końca było
wiadomo, jaką drogą przyjdzie informacja o biletach, skoro kazali podać przy
zgłoszeniu tyle różnych danych (no bo porażki nie dopuszczałam do wiadomości).
W
weekend przed koncertem już nie mogłam się doczekać na informację. Całe dwa dni
radio leciało w tle, i nawet doczekałam się wzmianki, że konkurs zostanie
rozwiązany w sobotę popołudniu. No ale nic nie nastąpiło. W niedzielę także.
Ale że w sobotę już byłam zniecierpliwiona, napisałam na radiowego maila z
zapytaniem, w jaki sposób konkurs zostanie rozwiązany. Ale dalej była cisza.
W
poniedziałek rano już nie liczyłam na wiele, ale w dalszym ciągu do mnie nie
docierało to, że mój ulubiony piosenkarz znajdzie się w tym samym mieście, w
którym mieszkam, i to raptem 1,7 km od mojego domu (tak, sprawdziłam), a nie
zanosi się, abym tam była. Nie dostałyśmy żadnej wiadomości, a przecież koncert
był już tego samego dnia! Ale sprawdziłam pocztę, a tam otrzymałam odpowiedź,
że konkurs został rozstrzygnięty w weekend i że bardzo im przykro, że nie
znalazłam się w gronie zwycięzców. Więc ja, jak to ja, poddać się nie poddałam.
Odpisałam im pytaniem o szczegóły, o dokładny termin podania wyników i jak to
nastąpiło, bo że w weekend na antenie na pewno tego nie zrobiono. I tu zaczyna
się ta najciekawsza część historii.
Na
tego maila, który z mojej strony już nie był miły, dostałam szybką odpowiedź,
którą odczytałam między lekcjami w szkole. W wiadomości było pytanie, skąd
pochodzę i czy jeśli pojawiłaby się taka możliwość, to czy dałabym radę być na
koncercie. Oczywiście natychmiast odpisałam, że oczywiście, w pakiecie z
przyjaciółką. A później przez najdłuższe pół godziny czekałam na kolejną
informację. W tym czasie musiałam wysiedzieć w ławce na historii i w dodatku
napisać pracę pisemną w ramach sprawdzianu.
Ale
odpisali! Poproszono mnie o podanie imienia oraz nazwiska. Wchodziłyśmy na
listę gości za okazaniem dowodu tożsamości, którego koniec końców nie
musiałyśmy okazywać. Ale udało się nam! I nie musiałyśmy realizować naszego
planu B w postaci wchodzenia na koncert bez zaproszenia, po kryjomu, pod
barierkami…
Gdy
już znalazłyśmy się w restauracji, gdzie odbywała się cała impreza, byłam
bardzo miło zaskoczona. Scena była ustawiona na nieznacznej wysokości i niczym
nieogrodzona od publiczności. Stałam w drugim rzędzie i spokojnie mogłabym
wyciągnąć rękę i dotknąć Månsa. Był tak blisko!
Koncert
transmitowany był na żywo w internecie, a także relacja była w radiu. I całe
wydarzenie miało tylko jedną wadę. To było za krótkie! Całość trwała tylko pół
godziny, a Måns zaśpiewał jakieś 6? 7? Piosenek? Wszystko zleciało bardzo
szybko i przyjemnie. Atmosfera była bardzo kameralna, nie czuć było dystansu
między widownią a wokalistą. Radio się
przyłożyło do zadania i sprawiło, że to naprawdę był udany koncert. A sama
gwiazda także dała z siebie to, co najlepsze. Łącznie ze śpiewaniem po polsku.
Wszystko było akustyczne, a Mans śpiewał na żywo, więc można było podziwiać
skalę jego głosu bez żadnych studyjnych ubarwiań. W dodatku sam grał na gitarze
wraz z zespołem.
Gdy
koncert się skończył, zdecydowanie za szybko, prowadzący płynnie oznajmił
fanom, że ma nieoficjalną informację o tym, że Måns wyjdzie rozdawać autografy.
I prawie od razu po występie pojawił się na sali w samym środku tłumu, nie
zważając na przygotowane dla niego miejsce. Z każdym robił sobie zdjęcie,
każdemu dawał autograf, albo i dwa, i trzy albo i dziesięć. Nie protestował, że
to za dużo, albo że jedna fotka wystarczy. Nawet dla jednej dziewczyny
zaśpiewał Cara mia i pozwolił się
nagrać. I ja oczywiście mam i autograf i zdjęcie! Autograf wam pokażę, ale
zdjęcia oszczędzę. Chociaż nieważne jak ja tam wyglądam, ważne kto stoi obok. A
teraz ręki, która go dotknęła, już nigdy nie umyję!
I
to by było na tyle, jeśli chodzi o koncert Månsa w Krakowie. Wrażenia były
niesamowite i nie do powtórzenia. Nie docierało to do mnie przez długi czas, a
moment kulminacyjny nastąpił w momencie, w którym prawie biegłam przez
Kazimierz, aby jak najszybciej znaleźć się w restauracji. A jaki morał mogę z
tego wynieść? Jeśli ci na czymś naprawdę zależy, walcz o to, bo nie masz nic do
stracenia. Możesz tylko zyskać. Jeśli się nie uda, trudno. Ale gdy nie
spróbujesz, nigdy się nie dowiesz, jak sprawy mogły się potoczyć.
Tym razem book haul będzie ciekawszy niż w poprzednim miesiącu.
Witam was w kolejnym podsumowaniu miesiąca, tym razem listopada. Słabo było w kwestii czytania książek, ale jeśli chodzi o kupowanie, to trochę lepiej. Chociaż nie wiem, czy odwrócenie tego jest takie dobre. Ale bez przedłużania, zapraszam.
Miesiąc zaczęłam od obowiązkowego zakupu nowej książki Remigiusza Mroza czyli od Behawiorysty. Przeczytałam na razie tylko kilka pierwszych stron i jestem pozytywnie nastawiona do całości. Opis brzmi naprawdę dobrze, a do tego nie spotkałam się z negatywnymi opiniami na jej temat. Mam więc duże oczekiwania i mam nadzieję, że zostaną one spełnione.
Później zakup konieczny, a przynajmniej tak to sobie tłumaczę. Otóż Kordian Słowackiego czyli zagłębianie się w romantyzm, którego szczerze nie znoszę. Nie wiem, co ci nasi wieszcze narodowi ćpali przy pisaniu, ale ja poproszę to samo przy omawianiu ich dzieł na lekcji.
Niedawno Michał Piróg wydał swoją nową książkę, a że jego poprzednia zrobiła na mnie ogromne wrażenie, musiałam się w nią zaopatrzyć. I niedługo zabiorę się za lekturę, bo po tym, co Piróg zafundował mi w Chcę żyć, Wszystko jest po coś musi być tak samo dobre albo lepsze.
Ostatnia pozycja to prezent od mojego taty. Mistrz robienia niespodzianek, prawda?
Tak prezentują się moje zakupy z tego miesiąca na zdjęciu.
A my widzimy się w następną środę z recenzją, a za miesiąc z kolejnym stosikiem.
Po śmierci króla Roberta
Baratheona na tronie zasiadł jego syn. Znaleźli się też tacy, którzy tak samo
jak skazany za zdradę Ned Stark twierdzą, że Jeoffrey nie jest prawowitym
władcą Westeros. W Siedmiu Królestwach panuje zamieszanie. Stannis i Renly Baratheon
roszczą sobie pretensje do tronu, dawno zaginiona Daenerys Targaryen szykuje
swój wielki powrót i odzyskanie należnej tej korony, a Robb Stark ogłosił się królem Północy i
chce pomścić ojca. Są jeszcze Boltonowie, Greyjoyowie i Freyowie, a każdy z
nich ma własne powody, by pójść na wojnę. Gra o tron się nie kończy, a staje
się bardziej zacięta.
Pierwszy tom Pieśni lodu i ognia w porównaniu z pierwszym
sezonem serialu był dużo słabszy. Bardzo mi się podobał, ale Martin skupił się
na wprowadzeniu czytelnika do nowego świata i natłok informacji trochę mnie
przybił, sprawił, że momentami się nudziłam i po prostu nie rozumiałam, o co
chodzi. Za to Starcie królów
rozpoczyna się bardzo nudnym, zaledwie kilku stronowym prologiem, ale później
akcja rusza z kopyta. I z tego co już zdążyłam zauważyć, w książkach Martina
nie ma jednego punktu kulminacyjnego, do którego konsekwentnie zmierza cała
fabuła. Stopniowo na kolejnych etapach powieści następują przełomowe
wydarzenia. Główni bohaterowie wcale nie muszą umierać pod koniec, w środku
także autor funduje im ciekawą śmierć.
Drugi tom cyklu jest
zdecydowanie lepszy od pierwszego. A co dziwniejsze, wielokrotnie następowały
gwałtowne zwroty akcji, ale nie zawsze ich przyczyną były zgony kluczowych postaci.
Często decyzje innych tak wpływały na wydarzenia, że wszystko wywracało się do
góry nogami. Każdemu bohaterowi Martin poświecił tak samo dużo uwagi, bardzo
postarał się, aby dobrze pokazać motywy, jakie ma w walce o władzę. I to, że
mamy tu do czynienia z kolejną częścią serii nie znaczy, że nie dowiemy się już
nic nowego o postaciach. Wręcz przeciwnie. Poznamy historię każdego z nich,
odkryjemy, że pomiędzy niektórymi z nich są zawiłe powiązania, a nawet
pokrewieństwo.
Znając Aryę Stark wykreowaną
przez twórców serialu, już na wstępie nie lubiłam tej książkowej. I tutaj moje
zdanie się zmieniło. Arya według Martina szybko bierze sprawy w swoje ręce i
pomimo swojego młodego wieku nie boi się ubrudzić sobie rąk. Nie narzeka, nie
wybrzydza i się głupio nie upiera. Jest zupełnym przeciwieństwem swojej
serialowej odpowiedniczki, czym zaskarbiła sobie moją sympatię. I jak także nie
przepadałam za Daenerys, teraz ją bardzo polubiłam. Większym uczuciem zapałałam
też do Jona Snowa i do Tyriona Lannistera, bo jakżeby mogło być inaczej. Za to
Stannis, który jakoś mi przemknął w serialu bez echa, trawił na moją czarną
listę. Nie cierpię go! Rozdziały o nim były tak strasznie nudne… Aha, i
Joeffrey jest jeszcze gorszy. Jego bezczelność przedstawiona na papierze jest
trochę bardziej wyrazista niż ta pokazana na ekranie.
Starcie królów
jest świetną kontynuacją, gdzie w końcu ma miejsce więcej wydarzeń. Już wiemy
mniej więcej o co chodzi w świecie Westeros, więc możemy spokojnie śledzić
kolejne losy bohaterów. Tę część także łatwiej się czyta, bo opisy nie są tak
zawiłe i skomplikowane, a polityka, która jest nieodłącznym wątkiem książki,
wydaje się być bardziej zrozumiała. Z lekturą powieści zwlekałam właśnie przez
te małe-duże rzeczy, które mnie skutecznie od niej odstraszały przez cały rok.
Dodatkowo gabaryty też nie są bez znaczenia. Mamy tu do czynienia z tysiącem
stron o intrygach, magii, zabójstwach, bitwach i okrucieństwie. No, może
niecałe, bo ostatnie kilkadziesiąt to miły dodatek, który wyjaśnia wszystkie
powiązania rodów między sobą.
Polecam Starcie królów wszystkim, którzy zapoznali się już z Grą o tron. A tych, którzy tego nie
zrobili, zachęcam do lektury pierwszej części, bo jeśli lubicie fantastykę, to
na pewno nie będziecie się przy niej nudzić.
Bo czasem trzeba znaleźć w
życiu odwagę, aby coś zmienić…
silaodwagi.pl
Mogę spokojnie napisać, że
autorką i również główną bohaterką książki jest Edyta Gabryś. Kobieta, która
dopiero rozpoczyna swoją przygodę z rozwojem osobistym. Kobieta, która trafia
na swoje pierwsze szkolenia, która zaczyna się rozwijać. Od bycia zwykłym
szarym uczestnikiem siedzącym gdzieś tam na trybunach przechodzi do tworzenia
eventów. Dostaje pracę w największej
firmie szkoleniowej w Polsce, a tym samym możliwość rozwijania się pod okiem
trenera osobistego. Ale to tylko początek jej historii.
Co jest tak wyjątkowego w
tej książce? Nie sposób pisania, bo to nie z powieścią mamy do czynienia. Siła odwagi mogłaby zostać
zakwalifikowana do kategorii biografia, ale to także nie jest dobre określenie.
Tu chodzi o coś więcej, a cała opowieść życia, którą przedstawiła autorka, jest
tylko narzędziem. Najpierw zachwycała się szkoleniami z perspektywy widza i
uczestnika, potem została dopuszczona do wnętrza całego przedsięwzięcia.
Poznała je od środka, była w stanie je zrozumieć i pracować na jego korzyść.
Ale nie każda bajka trwa wiecznie. Po jakimś czasie idylla przestała być taka
idealna, a Edyta zrozumiała, że coś jest nie tak, że nie chce być traktowana w
ten sposób i to nie jest życie, które jej odpowiada. To, co było pokazywane na
zewnątrz, nie odzwierciedlało tego, co działo się naprawdę. Praca po godzinach,
zarobki mniejsze od ustalonych, kolejne nowe pomysły szefa i konieczność
robienia dobrej miny do złej gry.
silaodwagi.pl
Nie jestem w stanie ocenić,
która strona konfliktu miała rację, ale też nie od tego jest moja recenzja. To
nie jest użalanie się nad sobą i publiczne rozgrzebywanie brudów. Jakby Edyta
chciała to zrobić, zupełnie inaczej przedstawiłaby sytuację . Przede wszystkim
ani razu nie wspomina z imienia swojego szefa czy szefowej. Jej koledzy z pracy
mają swoje pseudonimy, także bez znajomości okoliczności nie sposób jest
odgadnąć, kto jest kim. Dla tych niewtajemniczonych to będzie zwykła książka o
zmienianiu swojego życia, mimo niesprzyjających warunków. Dla mnie jest to
zderzenie dwóch światów; tego, który znam ze szkoleń i tego przedstawionego
przez Edytę.
Edyta przywołując kolejne
zdarzenia ze swojego życiorysu i to, jak czuła się w tamtych momentach, chce
przekazać czytelnikowi, że z najgorszej sytuacji da się wyjść obronną ręką, w
dodatku bogatszym o nowe doświadczenia. Bo ona to właśnie zrobiła. Wyrwała się
ze środowiska, które nie było dla niej korzystne. Wyniosła z niego wszystko, co
mogła, a gdy poczuła się ograniczona, odnalazła w sobie tytułową siłę odwagi,
aby to przerwać.
Celem tej pozycji nie jest
potępienie czy pouczenie. Książka ma cię zainspirować do zmian, ale w taki
sposób, że to ty sam wpadniesz na to, że ich potrzebujesz. Autorka nie powie ci
w jaki sposób masz to zrobić. Ona tylko pokaże ci swoją historię i zobrazuje ją
odpowiednimi przykładami. A ty, czytając to, chwilę się zastanowisz i poczujesz
w sobie chęć, aby coś zrobić inaczej. To może być zwykła błahostka, która ci
przeszkadza, ale nie umiesz jej się przeciwstawić. Edyta Gabryś ci pokaże, że
konfrontacja jest możliwa i że da się wyjść z niej silniejszym niż wcześniej.
Edytę znam osobiście.
Pamiętam ją jako mózg całego przedsięwzięcia eventowego, jako osobę, która
stała za wszystkimi pomysłami, ale zawsze kryła się w ich cieniu, stojąc za
kulisami. Po odejściu z firmy rozwinęła skrzydła i z przyjemnością można
patrzeć na jej aktualnie dokonania. Pierwsza książka na koncie, dalszy rozwój
oraz zarabianie na swojej pasji mówią same za siebie.
Kliknij, aby przenieść się na
oficjalną stronę internetową