niedziela, 15 lipca 2018

W bogów trzeba wierzyć - "Freja" Matthew Laurence [RECENZJA]


Powiedzcie mi szczerze, jak księdzu na spowiedzi, lubicie bogów? Patrząc na to, co dzieje się w popkulturze, chyba większość ludzi w jakiś sposób darzy ich sympatią. W końcu nie bez powodu Rick Riordan odniósł globalny sukces pisząc książki o herosach, ściągając bogów z Olimpu i wprowadzając ich do rzeczywistego świata, mitologia grecka dalej jest podstawą kultury, stanowiąc jeden z jej filarów, a Thor i Loki wymiatają w 3D, nie nudząc się publice. Coś w tych bogach musi być, że tak chętnie z dziełami na ich temat obcujemy.

Freja jest nordycką boginią miłości i piękna, która jakiś czas temu trafiła do szpitala psychiatrycznego i w nim pozostała bo… było jej tam wygodnie. Pobudka na zawołanie, pokojówka i catering w cenie, więc po co miała się stamtąd ruszać, skoro w rzeczywistym świecie i tak nie miała czego szukać, nie mając już praktycznie żadnego wyznawcy? Kiedyś wymiatała, ludzie się do niej modlili i budowali jej pomniki, dziś została zapomniana. Ale wiadomo, że nikt nie lubi schodzić w cień, tym bardziej bogini.

Największym atutem Freji jest pomysł, jaki autor miał na jej napisanie. Matthew Laurence stworzył mityczną otoczkę wokół naszej głównej bohaterki sprawiając, że jej historia była niesamowicie ciekawa. Autor wymyślił, że bogowie tak naprawdę zostali stworzeni przez ludzi. To oni nadają im cechy charakteru, wyglądu czy sprawę, którą się opiekują. Dajmy na to przykład starożytnych Greków; próbowali jakoś wytłumaczyć zmieniające się pory roku, więc stworzyli mit o Demeter i Korze. Freja to połączenie tego, co wszyscy wiedzą na temat bogów z ich obecnością w rzeczywistym świecie.

Już od pierwszej strony zostajemy wrzuceni w sam środek akcji. Główna bohaterka wyjaśnia nam w jakiej znajduje się sytuacji, będąc jednocześnie dowcipną i charakterną, do tego zwięźle przekazuje nam informacje, zbytnio nie rozwodząc się nad swoją przeszłością i przyszłymi zamiarami. Nawet wam powiem, że spokojnie da się ją polubić, bo na początku jest z niej równa babka. Niestety niedługo zmienicie o niej zdanie, gdy zaczniecie bardziej wczytywać się w jej myśli.


Freja jest mistrzem planowania, dosłownie. Przez 27 lat siedziała w psychiatryku, bo było jej tam po prostu wygodnie i po co miała się z niego ruszać. Przez 27 lat (sama zaznacza to przynajmniej kilka razy) nie czuła potrzeby wyrwania się z tego przytułku dla wariatów, aż pewnego dnia po prostu wstaje, przekabaca nowego pracownika i ucieka, wmawiając czytelnikowi, że tak właśnie miało być. To nie tak, że najpierw opowiada, jak to tam nie jest jej dobrze, że w sumie żyje jej się tam jak w raju… a zaraz po skończonych zachwytach podrywa pośladki i tyle ją widzieli. (Niby wytłumaczono to dlaczego, ale wyjaśnienie jest tak słabe, że nawet nie warto przywiązywać do niego uwagi).

Na samym początku widać, że autor miał jakiś pomysł, który przy odpowiedniej ilości pracy byłby naprawdę świetnym materiałem na powieść dla młodzieży. Szybko jednak czytelnik się przekonuje, że ten niesamowity plan poszedł się kochać, a z każdą kolejną stroną się zastanawia, czy on w ogóle jeszcze istnieje, czy autor sobie o nim zapomniał, bo nie wziął kropelek na pamięć przed zasiądzieciem do pisania. Zaczynamy z grubej rury, by stopniowo, powolutku, bez pośpiechu zanudzić się na śmierć. Akcja siada z każdym rozdziałem, fabuła staje się przewidywalna i mało angażująca. W środku powieści nie uświadczymy niczego ciekawego, tam się po prostu nic nie dzieje, a aby to zatuszować, autor funduje nam rozwlekłe wynurzenia głównej bohaterki na temat wielkich planów, jakie rzekomo cały czas próbuje tworzyć na zmianę ze wzdychaniem do genialnego jedzenia.

Ja już sobie wymyśliłam milion innych scenariuszy, które byłyby ciekawsze od tego, na który zdecydował się Laurence. Główna bohaterka nie od samego początku chce powiedzieć, jakim dokładnie jest bogiem. Można było zrobić z tego zagadkę, by inne postacie (i sam czytelnik!) próbowały zgadnąć, z kim dokładnie mają do czynienia. Szkoda tylko, że tytuł książki zdradza nam już to na samym początku.


Warto jeszcze wspomnieć, że gdzieś 50 stron przed końcem autor sobie przypomniał, że „ej, chyba jednak miałem jakiś pomysł na tę książkę, trzeba ją jakoś zakończyć z wielkim bum” i zdecydował się na porzucenie nudnych rozmyślań Freji, a postawił na akcję – kiepską, ale dobra, liczą się intencje. Pod koniec powieści na reszcie coś się ruszyło, ale niestety, ja już byłam tak wymordowana wcześniejszą wszędzie obecną nudą, że nie zrobiło mi to większej różnicy.


Plusem jest to, że Freję czyta się bardzo szybko i nawet nie męczy się tak przy lekturze. Ale co z tego, skoro szuka się przeróżnych wymówek, byleby tylko nie musieć wracać do tej nudnej historii. Możecie pomarzyć, że powieść wzbudzi w was jakiekolwiek emocje, bo ona zdecydowanie należy do kategorii nijakich i miałkich, na które raczej nie warto tracić czasu.



Fakty objawione: 
Tytuł: Freja
Tytuł oryginału: Freya
Autor: Matthew Laurence
Tłumaczenie: Dominika Repeczko
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość stron: 336
Grubość grzbietu: 2,1 cm
Cena: 37,90 zł
Mobilność: M


 Facebook Instagram Goodreads Twitter Google+ LubimyCzytać






12 komentarzy:

  1. Faktycznie czyta się szybko, ale moim zdaniem również wymagałaby lepszego dopracowania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam ją przeczytać, ale na planach się skończyło. Może niebawem uda mi się je zrealizować.

    Książki jak narkotyk

    OdpowiedzUsuń
  3. Chciałam ją przeczytać, ale chyba jednak jej nie przeczytam lubię książki gdzie od początku do końca coś się dzieje :)
    Pozdrawiam, Weronika ♥
    pasjeweroniki.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeju, aż zrobiło mi się smutno:( Odkąd pamiętam fascynuję się jak głupia mitologią nordycką... a tu taki zawód... cóż, chyba sobie odpuszczę:(

    Buziaczki i zapraszam do siebie ♥
    http://sleepwithbook.blogspot.com/2018/07/spojna-caosc-zakonczona-zima-koloru.html

    OdpowiedzUsuń
  5. Mi się bardzo podobała książka "Freja"
    Każdemu co innego :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Widzę już kolejną z rzędu recenzję, gdzie pisze się, że ta książka jest nudna i miałka, więc coś w tym musi być. A skoro tak, to ja podziękuję...

    OdpowiedzUsuń
  7. Żałuję, że jednak nie zdecydowałam się na jej zrecenzowanie :)
    http://whothatgirl.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Ojej, podobny problem miałam z "Trucicielką królowej" - też miałam wrażenie, że pod koniec książki autor przypomniał sobie "O kurde, miała być jakaś akcja". Po tę książkę na pewno nie sięgnę

    OdpowiedzUsuń
  9. Słyszałam, że książka jest naprawdę okropna. Nie ma nic gorszego niż nudna opowieść, pod koniec której o czymś przypomni się autorowi.
    Ale nie powiem, tematyka psychiatryka ciekawi. Studiuję psychologię i lubię patrzeć, jak ludzie piszą o czymś, o czym nie mają pojęcia :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Mnie się bardzo podoba okładka :) Czytałabym ją dla niej samej. Co do fabuły...Słyszałam o tej książce, ale przyznaję, że to jest pierwsza recenzja, którą o niej przeczytałam. Mimo że jest negatywna, zaryzykuję i przeczytam ;) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie czytałam tej książki, ale myśle że dam jej szanse aby wyrobić sobie opinię :) Pozdrawiam :) www.wspolczesnabiblioteka.blogspot.com
    P.S. Zostaję u ciebie na dłużej jako obserwujący

    OdpowiedzUsuń
  12. Jakie Ty robisz cudne zdjęcia swoją drogą ;* książka po Twojej recenzji w moim stosiku konieczne do przeczytania :D

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz wskrzesza jednego jednorożca :D
Odwiedzam blogi wszystkich, którzy zostawili komentarz pod ostatnim postem ;)