niedziela, 27 września 2020

Nowy świat, nowe postacie, nowa seria! - "Księżycowe miasto. Dom ziemi i krwi" Sarah J. Maas [RECENZJA]

Nadeszła nowa Maas i z impetem po raz kolejny przejęła internet. Początek nowej serii, cudowne okładki i cicha obietnica, że to będzie jednak trochę coś innego niż to, do czego nas autorka przyzwyczaiła do tej pory. Księżycowe miasto reklamowano jako tę powieść kierowaną dla doroślejszych czytelników z dojrzalszymi bohaterami i stylem. A wyszło… tylko do połowy tak, jak wyjść powinno.

Pierwszy tom Księżycowego miasta został w Polsce podzielony na dwie książki – by nam, jako czytelnikom, ręce nie odpadły od trzymania wielkiego kloca, a także by wydawnictwo nie musiało kombinować nad wydaniem cegły liczącej 1200 stron. Tutaj pogadamy sobie o tej powieści jako o całości, ale też uwzględniając nasz polski podział.

Bryce Quinlan jest główną bohaterką i używa życia jak tylko może. Pracuje w galerii z antykami, gdzie sprzedaje nie do końca legalnie magiczne przedmioty, zaś po godzinach zalicza wraz z przyjaciółmi najlepsze imprezy w Lunathionie. Jednak wszystko się wali, gdy najlepsza przyjaciółka Bryce zostaje zamordowana, bo tego dziewczyna nie jest w stanie puścić płazem.

Już w moich recenzjach ostatnich tomów Szklanego tronu przedstawiałam wam tezę, że książki Sary J. Maas zaczynają niepotrzebnie puchnąć z każdą kolejną wydawaną pozycją. Tutaj nie ma wyjątków ponieważ, jak wspominałam wcześniej, Księżycowe miasto ma prawie 1200 stron, a z powodzeniem pół z tego można byłoby wywalić i nikt by nie płakał, zaś ekolodzy byli by autorce wdzięczni za niemarnowanie papieru. W pierwszym tomie (czyli naszym polskim czerwonym), mamy wprowadzenie do nowej rzeczywistości, do nowego świata. Ekspozycja była potrzebna, temu zaprzeczać nie będę, bo to właśnie taki zabieg pozwala czytelnikowi poznać bohaterów i nową sytuację, by wszystkim kibicować i z uwagą śledzić ich losy. Ale Maas poszła tu tak na około, że mamy do czynienia z ogromnym laniem wody i przerostem formy nad treścią. Do wszystkiego dochodziła już nawet nie tyle na około, co trasą taką, jakbyśmy z Krakowa chcieli pojechać do Rzeszowa przez Szczecin. I chociaż w dalszym ciągu przez książki Maas się płynie, bo ma bardzo lekki styl pisania, to tego się po prostu przestaje chcieć czytać, gdy pierwsze 500 stron jest praktycznie o niczym.

Jeśli zaś już przejdziemy przez książkę czerwoną, to niebieska nam wszystkie cierpienia i niedorobienia wynagrodzi, bo w niej dzieje się o wiele, o wiele więcej i mogę zaryzykować stwierdzeniem, że cała jest napakowana akcją do granic możliwości. Nie wróżyłam jej dużego sukcesu, patrząc na moje doświadczenia z początkiem, a tu się okazuje, że całość połknęłam w 3 dni i z wielkim zapałem szukałam kolejnych stron, nie wierząc, że już skończyłam. Czyli Maas znowu to zrobiła – przez 500 stron budowała świat i zanudzała czytelnika, by przez kolejne 600 stron pokazywać, że jednak nie zapomniała, na co ją stać. I jak w wersji oryginalnej bolałoby mnie to trochę mniej, to jednak w Polsce istnieje szansa, że znudzeni czytelnicy po drugą część pierwszego tomu po prostu nie sięgną, bo będą zrezygnowani już na wstępie.

Księżycowe miasto miało być też doroślejszą odsłoną Maas. Może trochę jest, ale zdecydowanie nie wyszło to celowo. Jedyne aspekty, które mogą to potwierdzać, to starsi bohaterowie, którzy mają po 20 kilka lat i mnóstwo przekleństw, które momentami wymieniane są jak litania. Przy okazji sam język jest lekki , przyjemny i łatwy w odbiorze, ale zdecydowanie nie dojrzalszy, bo napakowanie tekstu słówkami na „k” nie czyni z niego dojrzałego. To wszystko w gruncie rzeczy ma podkreślić charakter Bryce, która ma być niegrzeczna, bezkompromisowa i ma do tych świętych nie należeć. Co jak co, ale wyszło jednak tak, że Bryce to taka Cealena i Feyra, bo napisana została dokładnie w tym stylu. W przypadku pozostałych postaci (szczególnie tych męskich) też można dopatrzeć się pewnych analogii do poprzednich książek autorki.

Sam świat jest zupełnie nowy i rządzi się swoimi zasadami. Maas z wielką uwagą opisuje wszystkie prawa, jakie są tam obecne i miejsca, które nadają mu charakteru. A jednak mimo tego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Lunathion to takie połączenie Adarlanu i Prythianu…

Księżycowe miasto miało naprawdę wysoko postawioną poprzeczkę i moim zdaniem mimo wszystko jej dosięgło. To jest całkiem dobra książka, gdy rozpatruje się ją w kategorii rozrywkowej, która ma nam umilić kilka wieczorów i zafundować podróż do wspaniałych, odległych światów. Jednak gdy patrzymy na nią w kontekście całej twórczości autorki, to jest schematycznie, powtarzalnie i na jedno kopyto. W dalszym ciągu można się nieźle bawić, bo gdy w końcu Maas uda się przejść do rzeczy, to człowiek nie może oderwać się od lektury i po zakończeniu czeka na kolejne tomy, także poziom jest utrzymany!

Także jeśli Sarę J. Maas lubicie czytać i jeszcze się wam nie znudziła, to Księżycowe miasto nie powinno was zawieść. Na pierwsze spotkanie z autorką to to też będzie dobra książka. Natomiast jeśli Maas już wam wychodzi uszami lub jej poprzednie historie wam nie przypadły do gustu, to w tej raczej nie macie czego szukać. 




FacebookInstagramGoodreadsTwitterGoogle+LubimyCzytać



12 komentarzy:

  1. Świetna recenzja, ale to zupełnie nie moje klimaty czytelnicze. ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam twórczości tej autorki i raczej mnie do niej nie ciągnie. Po prostu jakoś jej nie czuję.
    Pozdraiwam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może jeszcze kiedyś zmienisz zdanie! A jak nie, to pewnie znajdziesz dla siebie inne lepsze książki <3

      Usuń
  3. Przeczytałam pierwszą część i również jestem książką zachwycona. Druga jeszcze przede mną, a na samą myśl aż zacieram rączki. Wszystko mi się w historii podobało - bohaterowie, zbrodnie, humor. Dodam, że był to mój pierwszy kontakt z Maas i z pewnością nie ostatni. Zamierzam zerknąć też na inne serie autorki. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super, że ci się podobało! Ciekawa jestem, jak odbierzesz inne książki autorki :D

      Usuń
  4. Ja dopiero przeczytałam dwie części "Szklanego Tronu" i szykuje się na kolejne. Autorkę uwielbiam, ale tą nową serię przy moim tempie myślę, że przeczytam za kilka lat :D

    Pozdrawiam,

    weruczyta

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja tu hardkor życiowy stwierdziłam, że przeczytam wszystkie pozycje od Maas, ale widzę, że większość jest 600+ a i recenzje takie niezachęcające jakoś :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każda kolejna jej książka puchnie na objętości, ale końcowo fajnie się je czyta. I szybko!

      Usuń
  6. Piękne zdjęcia i bardzo trafione słowa. Za niedługo mam zamiar zabrać się właśnie do tych książek ale trochę się obawiam że nie zainteresują mnie w takim stopniu w jakim bym chciała.

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz wskrzesza jednego jednorożca :D
Odwiedzam blogi wszystkich, którzy zostawili komentarz pod ostatnim postem ;)