środa, 2 maja 2018

Utopiłam książkę w Wiśle?! - "Tancerze burzy" Jay Kristoff [RECENZJA]


Spotkaliście się kiedyś ze słowami, że sztuka wymaga poświęceń? Ja nigdy sobie nie brałam ich do serca, a to, co wam za chwilę opowiem, wyszło przypadkiem. Nie planowałam tego.

Otóż dzień 21 kwietnia bieżącego roku przywitał mnie piękną słoneczną pogodą, przyjemną letnią temperaturą i oczywiście wolną sobotą. Postanowiłam spożytkować jakoś ten czas (no bo przecież uczyć się nie będę) i wybrałam się wraz z mamą na nasz ulubiony mostek, by porobić trochę zdjęć. Nazbierało mi się trochę książek do recenzji, więc zgarnęłam wszystkie do toreb i ruszyłam, by wypełnić misję.

Obfotografowałam między innymi Wieżę świtu i Ten pierwszy rok. Później przyszła kolej na Tancerzy burzy. Zrobiłam im zdjęcia w jednej pozie, potem drugiej, a potem chciałam w trzeciej.

 

Wymyśliłam sobie takie, o. Zrobiłam, ale nie do końca wyszło tak, jak chciałam, więc zrobiłam powtórkę. I tym razem wlazłam swoim cieniem na okładkę. No więc przymierzyłam się do kolejnego ujęcia…

A tu sru, jak nie zawiało, jak nie dmuchnęło i jak nie porwało mi książki sprzed nosa. A potem rozległo się „CHLUP”. Ja ze szczęką przy ziemi, bo nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji. Obserwowanie paraboli lotu Tancerzy burzy? Bezcenne. A moja mama „Szybko, rób zdjęcie, rób zdjęcie!”

No więc tak to wyglądało z góry. I potem tak, jak już odpłynęła kawałek dalej, zmierzając ku Wiśle.

 

I nie wiem, czy jestem bardziej wściekła na fakt, że spadła, czy że nie spadła przednią okładką do góry.

Ale już jestem gotowa, by po tych przejściach i drobnych trudnościach podzielić się z wami moją opinią o Tancerzach burzy; o ofiarze, która zginęła z moich rąk (ale wiatr oskarżam o współudział!).

Japońskie wyspy Shimy są zatrute przez krwawy lotos, który otumania i uzależnia, sprawiając, że mieszkańcy bezproblemowo podporządkowują się panującemu tyranowi. Yukiko wraz z ojcem udaje się na misję zleconą przez władcę, by złapać legendarną arashitorię. Te stworzenia od lat są bohaterami bajek i podań, nikt nie wierzy w ich istnienie, no ale shogunowi się nie odmawia. Wkrótce jednak Yukiko przekonuje się, że w każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy, a nieistniejące istoty mogą jednak istnieć.

Tancerze burzy to naprawdę bardzo dobra książka ze świetnie wykreowanym światem przedstawionym, z bohaterami, których losy cię obchodzą  i wydarzeniami, o których czytacz, siedząc jak na szpilkach. Problem w tym, że zanim dojdziemy do tej „dobrej” części książki, musimy przebrnąć przez pierwsze 100 stron.

To, co dzieje się na początku, jest zbyt obszerne jak na sam wstęp. Przecież to ¼ książki, w której zupełnie nic się nie dzieje, a gdzie autor posługuje się milionem japońskich nazw zupełnie obcych dla przeciętnego Kowalskiego. Oczywiście nie tłumaczy się ich na bieżąco w przypisach pod tekstem, nie, nie. Do tego stworzony jest dość sporych rozmiarów osobny słowniczek znajdujący się na samym końcu książki. Czyli w praktyce wygląda to tak, że co akapit wertujemy kartki, by sprawdzić nieznane słówko w słowniczku. Na początku to jest całkiem zabawne, ale ileż można biegać tak tam i na zad?


Do tego każdy najmniejszy ruch wykonywany przez bohaterów nie zajmuje dwóch zdań, tylko trzy strony, bo w międzyczasie narrator opisuje uliczkę, na której aktualnie się znajdują, historię tego miejsca 15 wieków wstecz, historyczne kolokacje mieszkańców, pięć japońskich zapachów i przegląd przez stroje wszystkich, którzy znajdują się w zasięgu. Wszystko z japońską terminologią.

Także w skrócie? Przez te pierwsze 100 stron to ja nawet nie wiedziałam, co ja czytam. Niby bohaterowie coś robią, ale w sumie to jednak nie, bo zaraz pojawia się obszerny opis wszystkich japońskich tradycji, potem przeskakujemy do innych bohaterów, potem wracamy do tych pierwszych, w miedzy czasie ja zdążę dwa razy książkę odłożyć z przemęczenia materiału i zapomnieć, co oni tak właściwie chcieli zrobić.

Wszystko nabiera sensu, gdy kończy się ta „pierwsza część” książki w momencie, w którym bohaterom rozwala się statek, na którym sobie podróżowali. (Z góry zaznaczam, że to nie jest spoiler, to koło ratunkowe dla tych, co chcą się poddać wcześniej. Dobrnijcie, błagam, do tej katastrofy!)

Jak już statek się im rozwalił, to Kristoff wraz ze swoimi postaciami w końcu zaczął mówić ludzkim głosem. Nagle zaczął tłumaczyć te wszystkie japońskie nazwy! Wcześniej bohaterka miała na sobie hakamę i junihitoe, a po tych 100 stronach rozciętą spódnicę typu hakama i eleganckie kimono o nazwie junihitoe. Można? Można. Tylko czemu, cholera, tak późno.

Po przekroczeniu setnej strony już zaczęło lecieć i to nawet nie jakoś, tylko nawet bardzo dobrze. Ciąg dalszy jest naprawdę całkiem niezłym kawałkiem literatury dla młodzieży. Yukiko okazuje się być fajną babką, nasza kochana arashitora zadziornym orłem z zadkiem tygrysa, a fabuła w końcu dokądś zaczyna zmierzać.


Świat został genialnie wykreowany. Te wszystkie nazwy, tradycje czy zachowania, były naprawdę ciekawe. Dopiero później, gdy nie zarzucano nas nimi na każdym kroku i można było spokojnie poskładać informacje do kupy. Nagle japońskie wierzenia zaczynają ciekawić czytelnika, trudne nazwy przestają przeszkadzać i w końcu można wczuć się w ten cały klimat wschodniej opowieści.

Jednak w związku z tym trzeba liczyć się z faktem, że Tancerze burzy to przede wszystkim ten japoński klimat. Mamy tu stosunkowo mało akcji, chociaż nie tak, że nie ma jej w ogóle, ona jest po prostu przysłonięta tą całą kulturą i schodzi w wielu momentach na drugi plan.
A wspominałam już o Buruu? Chciałby ktoś mi sprezentować takiego na urodziny? On jest genialny! Pół orzeł, pół tygrys, lśniące białe pióra i sierść, potrafi latać, gardzi ludźmi, nie boi się mordować… ale pogłaskać też się da. Idealne zwierzątko domowe. Chętnie dostanę namiary na hodowcę.

Teraz jak tak na to patrzę, to niechcący dobrze wyszło z tym topieniem. Jakbym mogła, to bym Tancerzy utopiła jeszcze raz, bo ten jeden był niewystarczający. Raz, za te cholerne 100 pierwszych stron, a dwa, za to, że jak już przebrniesz przez ten początek, to się książka robi, cholera jasna, całkiem fajna. Kristoff, nie można było tak od początku?! I jest mi szkoda, bo pewnie większość mniej wytrwałych czytelników nawet nie dojdzie do momentu, od którego Tancerzy burzy „da się czytać”, bo po prostu polegnie gdzieś pomiędzy jednym opisem uliczki a kolejną zbyt długą litanią japońskich nazw.

Na sam koniec pragnę zaznaczyć, że nie utopiłam tej książki specjalnie. Jestem jak najdalej od tego, by niszczyć powieść w imię zdjęć, ale tym razem nie miałam zbyt dużego wpływu na to, co się stało. Jakby nie patrzeć, to tylko rzecz. Nie zamierzam płakać, chyba że ze śmiechu, co właśnie czynię, w ogóle przytaczając tę sytuację w tym poście.




Za możliwość zrecenzowania (i utopienia) książki dziękuję wydawnictwu Uroboros



Fakty objawione: 
Tytuł: Tancerze burzy
Tytuł oryginału: Stormdancer
Autor: Jay Kristoff
Tłumaczenie: Paulina Braiter-Ziemkiewicz
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 480
Grubość grzbietu: utopiłam, zanim zmierzyłam
Masa: nie miałam jak zważyć
Ciężar: Wisła wam powie [g=9,81 m/s2] 
Cena: 39,99 zł
Mobilność: no jak nawet do Wisły wpadła... XD


 Facebook Instagram Goodreads Twitter Google+ LubimyCzytać





31 komentarzy:

  1. Jak mogłaś! Biedna książka... w sumie to ja mam aź trzy egzemplarze jej, bo wydawnictwo się chyba pomyliło i mi wysłało potrójnie :D

    Pozdrawiam i zapraszam:
    Biblioteka Feniksa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To możesz mi jeden podarować, obiecuję już go nie utopić XD

      Usuń
  2. Uśmiałam się z początku. <3 :')
    Co do samej książki, mam ją w planach na maj. Od bardzo dawna chciałam ją przeczytać, więc cieszy mnie ogromnie jej dodruk i to z ładniejszą okładką. :p Podobno to typowy steampunk, więc trochę mnie zaskoczyłaś z nazwaniem tego młodzieżówką... Ale no, sprawdzę sama niebawem. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, może dla ciebie to będzie steampunk, ja nigdy czegoś takiego nie czytałam, więc bardziej pasowało mi tu określenie młodzieżówka

      Usuń
  3. A zawsze mnie to zastanawiało jak to jest, że książki w tych Twoich trudnych warunkach fotograficznych jakimś cudem wychodzą z tego cało... hmm, mam nadzieję, że nic Ci nie wykrakałam :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jesteś jedyną osobą, która się nad tym zastanawiała. Rozłożymy winę na was dwie XD

      Usuń
  4. To chyba najlepsza recenzja z efektami specjalnymi!

    OdpowiedzUsuń
  5. Zgadzam się, pierwsze sto stron... to istna tragedia. Zbyt długie wprowadzenie. Teraz ledwo odrywam się od książki, a jestem na 327 stronie ;) Aż się boje drugie tomu... jego objętość powala na kolana i mam nadzieję, że nie jest w połowie wypełniony zapychaczami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam nadzieję, że drugi tom nie rozpoczyna się znowu tak długim wstępem XD

      Usuń
  6. Mało ciekawa, to strata niewielka. Zabawna historia z utopieniem. Dobrze, że zdążyłaś przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  7. UMIERAM. ZE. ŚMIECHU. :DDDD
    To chyba właśnie dlatego nie robię zdjęć w plenerze, bo boję się o zniszczenia... albo straty książkowe. :D
    Ale twoja mama wygrała tak jeżeli miałbym być szczera, z tym "Szybko rób zdjecie!"
    Dobrze, że udało ci się przeczytać zanim wpadła do wody. W sumie może ją spotkam gdzieś w Bałtyku kiedyś jak jej ktoś nie wyłowił :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak się na nią natkniesz to koniecznie zrób zdjęcie i mi przyślij xd

      Usuń
  8. Ksiazka nie do konca dla mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Płynie, Wisłą, płynie, książka po polskiej krainie :D Że zacytuję klasyka ;) Mój brat czytał tę książkę, ale ja się nie skusiłam, bo ten steampunk w Japonii mnie nie przekonywał... Ale chyba jednak przeczytam :D

    PS. Ale zdjęć nad Wartą robić nie będę, obiecuję ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wygrałaś tym komentarzem XDD

      Możesz robić, ale pilnuj, bo ten okaz lubi kąpiele XDD

      Usuń
  10. Jeju, padłam, serio xD Rozwaliło mnie zdanie o tym, że chyba wkurzasz się, bo nie utopiła się okładką do góry xD
    Książka przede mną, więc niedługo sama się przekonam, jak bardzo te 100 pierwszych stron mnie wkurzy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szukałam pozytywu w całej sytuacji. Jakby wpadła okładką do góry, to bym przynajmniej miała lepsze zdjęcia :(

      Usuń
  11. Ciężki wstęp jest faktycznie trudny, ale za to robi się co raz lepiej! A drugi tom jest już cudownie wciągający :) I strasznie mi przykro z powodu wypadku!

    OdpowiedzUsuń
  12. Japońskie klimaty to jednak nie moje klimaty, więc podziękuję ;)

    Pozdrawiam,
    Lady Spark
    [kreatywna-alternatywa]

    OdpowiedzUsuń
  13. Ojej co za nie dobra woda 😂😂😂 pewnie miała chrapkę na czytanie

    OdpowiedzUsuń
  14. No pięknie. Ale różne przygody podczas robienia zdjęć mogą się przytrafić.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ja też mieszkam nad Wisła i szczerze to piekielnie się jej boję. A teraz odkąd wiem, że porywa książki to już chyba na bulwary nie pójdę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pilnuj swoich książek, jak już się tam przypadkiem znajdziesz xd

      Usuń
  16. no nie tak potraktować ksiązkę ;P)

    OdpowiedzUsuń
  17. uśmiałąm się, utopiłaś ja jak marzanne na wiosnę;)

    OdpowiedzUsuń
  18. Uśmiałam się czytając o utopieniu książki. Ale pociesz się - może wyłowi ją ktoś, komu się przyda? Albo syrenki sobie poczytają, hmm?
    xoxo
    L. (https://slowotok-laury.blogspot.com/)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak ktoś wyłowi, to życzę mu powodzenia z suszeniem XD

      Usuń
  19. A myślałam, że tylko mnie takie rzeczy się przydarzają :)

    OdpowiedzUsuń
  20. Genialna historia! (Oczywiście współczuję) xD Dobrze, że chociaż zdążyłaś ją przeczytać zanim wpadła. ;) Po Twojej recenzji mam trochę mieszane uczucia do tej książki, ale może kiedyś dam jej szansę. :)

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz wskrzesza jednego jednorożca :D
Odwiedzam blogi wszystkich, którzy zostawili komentarz pod ostatnim postem ;)