środa, 20 czerwca 2018

Ta powieść sprzeda wam wielkiego mind fucka - "Narzeczona księcia" William Goldman [RECENZJA]


Ta powieść, jeśli już zdecydujecie się ją przeczytać, sprzeda wam ogromnego mind fucka. Gwarantuję wam, że przez większość lektury będziecie się zastanawiać, co tu się odjaniepawla, jakie zioło towarzyszyło autorowi przy pisaniu i czy wy na pewno czytacie dobrą książkę, bo w sumie zawsze ktoś w drukarni mógł się pomylić, wsadzając zły środek w nie tę okładkę.

Książka jest nietypowa, dlatego też moja recenzja też będzie nietypowa. Najpierw, gdy otworzycie powieść i przekartkujecie pierwsze strony tytułowe, dojdziecie do kilku(set) słów napisanych przez Williama Goldmana z okazji wydania jubileuszowej edycji na trzydziestolecie Narzeczonej księcia. Będziecie czytać te dwadzieścia stron z jednym wielkim znakiem zapytania. No ale dobra, każdy pisarz może sobie powzdychać trochę do swojego dzieła, szczególnie przy 30 rocznicy jego publikacji.

Gdy już przeczytamy ten wstęp dojdziemy do… kolejnego wstępu, także autorstwa Williama Goldmana, tym razem napisanego do jubileuszowej edycji Narzeczonej księcia z okazji dwudziestopięciolecia pierwszego wydania. W nim dostaniemy trochę bardziej składną opowieść autora, tym razem dotyczącą ekranizacji, wybierania aktorów do obsadzenia głównych ról oraz kolejną porcję lania wody, zupełnie nie na temat.

Zdążyliście już pewnie wywnioskować, że Goldman to gawędziarz. Ale okej, przebrnęliśmy dzielnie przez wstępy, ale chcemy w końcu przeczytać tą słynną Narzeczoną księcia! Przewracamy więc kolejne kartki, by w końcu na 41 stronie dojść do kolejnej już strony tytułowej, która obiecuje nam, że Narzeczona zaczyna się już teraz, już za chwilkę. Przewracany ją i…

… i klops, znowu. Zamiast powieści dostajemy kolejną porcję życiowych wynurzeń Goldmana, tym razem na temat jego nauczycielki z dzieciństwa i szalonej pogoni za prezentem dla syna. Z czytania Narzeczonej póki co dalej nici, trzeba uzbroić się w kolejną porcję cierpliwości i przebrnąć przez kolejne czterdzieści stron prywaty.

Dobra, na 79 stronie mamy obietnicę pierwszego rozdziału, w końcu zaczniemy czytać! I uff, w końcu rozpoczyna się akcja właściwej książki, rychło wczas, no ale dobra.

Buttercup jest prawie najpiękniejszą dziewczyną w królestwie, choć trochę niezadbaną i niedomytą, bo zdecydowanie bardziej od pachnących kąpieli i czesania lubuje się w wiejskich pracach. Jest też Westley, parobek w jej gospodarstwie, wkrótce także jej ukochany. Jednak niedługo potem los rozdzieli ukochanych; Westley zginie z rąk piratów, a Buttercup trafi na dwór królewski, by poślubić przyszłego króla.


Narzeczona kończy się na 390 stronie, ale to wcale nie oznacza końca książki. Później spotykamy stronę z ozdobnym napisem Dziecko Buttercup, a po jej przewróceniu… kolejną mowę autora, tym razem poświęconą kontynuacji Narzeczonej, konflikcie z wydawcą i interesach ze Stephenem Kingiem. Na 421 stronie zaś dostajemy skrócony rozdział tej drugiej części, tak w prezencie, bo w końcu to jubileuszowe wydanie.

Jak mam być szczera, to odpuście sobie te wszystkie przedmowy, przekartkujcie od razu do pierwszej strony właściwej powieści i zacznijcie czytać dopiero od tego momentu. Inaczej możecie się a) zrazić, bo autor w większości leje tam wodę, b) zaspoilerować sobie połowę wydarzeń czy c) oba z powyższych. Najpierw zapoznajcie się z Narzeczoną, dopiero potem z wywodem autora, gwarantuję wam, że nie pożałujecie i wyjdzie wam to na zdrowie.

O co chodzi z Morgensternem i Goldmanem? Otóż z powstaniem powieści wiąże się dość zawiła historia. Był sobie pewnego razu człowiek o nazwisku S. Morgenstern, który napisał sobie Narzeczoną księcia. Tą ową książkę czytał starszy pan Goldman synowi zmagającemu się z zapaleniem płuc. Wiele lat później młody Goldman postanowił sprezentować swojemu dziecku tę powieść w przekonaniu, że na pewno mu się spodoba. Trochę się zdziwił, gdy jego syn orzekł, że Narzeczona jest nudna i że nie udało mu się przebrnąć przez pierwsze rozdziały. Wtedy Goldman zorientował się, że ojciec nigdy nie czytał mu całości, wybierał tylko momenty, w których coś się działo, pomijając rozwlekłe opisy przyrody, historii i innych nudnawych rzeczy. To zrodziło w autorze pomysł; postanowił skrócić powieść swojego dzieciństwa skupiając się tylko na tych ciekawych scenach.

Wszystko byłoby w porządku, historia brzmi naprawdę sensownie, dodaje książce klimatu. Problem z tym, że… ona jest całkowicie wymyślona przez autora. Morgenstern nie istnieje, o Narzeczonej wcześniej ptaszki nie ćwierkały. I teraz sama nie wiem, czy jestem po stronie uznającej Goldmana za istnego geniusza, który dorobił wyśmienitą ideologię do swojej powieści sprawiając, że zyskała ona niezapomniany klimat, czy po tej sądzącej, że autor jest oszustem, robi nieśmieszne żarty i nie umie pisać książek. Prawda wiążąca się z powstaniem Narzeczonej jest taka; Goldman napisał kilka stron, skończyła mu się wena. Napisał kolejne kilka i znowu klops. Dlatego wpadł na pomysł wycięcia co lepszych fragmentów, bo w moim mniemaniu nie umiał ich sam połączyć sensownymi przejściami.

Plusem tych „wyciętych” kawałków jest to, że w Narzeczonej faktycznie przestojów w akcji nie uświadczycie. Wydarzenia następują bardzo szybko po sobie, cały czas coś się dzieje. Tylko to wiąże się też poniekąd z wadą. Przez trzy strony poznajemy przeszłość bohatera, potem przez dwie jesteśmy świadkami pojedynku, na końcu którego ten ów bohater umiera. Jeszcze kurz po bitwie nie opadł, a tu się okazuje na kolejnej stronie, że nie, jednak ziomek żyje. Mnie tam się podoba, że Goldman nie zasuwa nam opisami rodem z Sienkiewicza, ale kurczę, jednocześnie wiele razy odnosiłam wrażenie, że coś zostało wycięte, że czegoś tu nie ma, że bohaterowie mówią o czymś, co autor w swojej książce pominął.


Jeśli chodzi zaś o samych bohaterów, to utrzymani są oni w takim typowo baśniowym schemacie. Zbudowani na jednej, dwóch, maksymalnie na trzech cechach charakteru, które stanowią ich określenie i wpisują ich w jakąś tam formę. Nie znajdziecie tu rozwlekłej charakterystyki, szczegółowych przyczyn zachowań danej postaci, wszystko jest proste i schematyczne; takie jak w baśniach.

Skoro już o baśniach mowa. Narzeczona księcia idealnie wpisuje mi się w kategorię takiej starej baśni, gdzie są piraci, dwór królewski i piękna dziewczyna. W całej powieści panuje niesamowity klimat, który porównałabym po części z Trzema muszkieterami i serialem Once Upon a Time. Pojedynki, dworskie intrygi, dobro i zło, miłość, zemsta, do tego fikcyjne krainy i miejscowe legendy.

Jeśli myślicie, że głos Goldmana słyszymy tylko w przedmowach, to się mylicie. Niejednokrotnie się wtrąca już przy właściwej fabule, opowiada anegdotki, wyjaśnia, dlaczego skrócił dany fragment i co moglibyśmy przeczytać w jego pełnej wersji. To było nawet ciekawe, stanowiło swego rodzaju urozmaicenie. To, co Goldman ma no powiedzenia, zapisane jest kursywą. Bo okazuje się, że jeszcze Morgenstern lubi dorzucać swoje trzy grosze. Jego teksty zaś zapisane są w nawiasach, często są krótkie i zabawne, stanowiące idealną konkluzję dziejącej się akcji. Wtrącenia obu panów kojarzą mi się z narracją Lemony’ego Snicketta w nowym serialu Netflixa, Serii niefortunnych zdarzeń. Jeśli oglądaliście, to mniej więcej wiecie, o co mi chodzi.


Narzeczona księcia jest dziwna i ciężko jest o niej opowiedzieć, bo jednak moje słowa nie oddadzą w pełni klimatu, jaki oferuje ta powieść. Na pewno jest niezwykła i jedyna w swoim rodzaju. Wciąga, sprawia, że chce się ją czytać. Czy jest wybitna? Nie. Ale nie każda książka musi taka być. Ważne, że można miło przy niej spędzić czas, dać się oczarować bajce Goldmana o ojcu i Morgensternie, a także przenieść się na trochę do fikcyjnych krain Florenu.





Fakty objawione: 
Tytuł: Narzeczona księcia
Tytuł oryginału: The Princess Bride
Autor: William Goldman
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość stron: 480
Grubość grzbietu: 3,9 cm
Cena: 37,90 zł
Mobilność: L


 Facebook Instagram Goodreads Twitter Google+ LubimyCzytać





15 komentarzy:

  1. Chyba jednak po nią nie sięgnę :)
    http://whothatgirl.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie podoba mi się zamysł wtracania się autora do fabuły i wymyslonej historii powstania książki... Jednak fabuła wydaje się interesująca więc pomyślę czy dam tej powieści szansę ;) jeśli tak to z pewnością odpuszcze sobie te przydlugie wstępy ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Same wtrącenia są dość zabawne i nadają fajnego klimatu. Czasem irytują, ale to tylko czasem xd
      Wstępy odpuść, definitywnie

      Usuń
  3. Zgadzam się z Twoją recenzją, ale przyznaję że ja zdecydowanie stoję po stronie fanów tej książki za jej oryginalność i przedziwność ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jestem gdzieś po środku, chociaż chyba bliżej mi do fanów xd

      Usuń
  4. Chyba się skuszę, ale to jak będę miała ochotę na odrobinę psychodeli w życiu :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Sama nie wiem, czy chcę to przeczytać XD Kupować na pewno nie kupię, ale może jakby się pojawiła w bibliotece... to kto wie ;P

    Zabookowany świat Pauli

    OdpowiedzUsuń
  6. Znając mnie i fakt, że rzadko czytam wstępu pominęłabym go widząc jaki jest obszerny.
    Na pewno jestem zachwycona wstępem Twojej recenzji.
    Jeśli chodzi o samą książkę to raczej po nią nie sięgnę, chyba, że wszystkie fajne książki z mojej biblioteki zostaną wypożyczone :).

    Książki jak narkotyk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przeważnie czytam, teraz pożałowałam XD
      Dziękuję <3

      Usuń
  7. Teraz sama nie wiem czy czytać czy nie czytać. :D Książka wydaje się być bardzo chaotyczna i nie wiem czy mi się to spodoba. :)
    potegaksiazek.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Pominę "pasjonujące" przemowy autora, uzbroję się w butelkę wina i coś do jedzenia, wyłączę mózg i...może nawet mi się spodoba. Chyba.

    Pozdrawiam ♡

    OdpowiedzUsuń
  9. To zdecydowanie jedna z najdziwniejszych książek jakie czytałam. xD Ale w sumie podobała mi się. Absurd gonił absurd, ciągle coś się działo - raz koleś umarł, a zaraz zmartwychwstał, ale miało to swój urok. :D Historia strasznie pokręcona i dziwna, ale fajna. :D
    Pozdrawiam!
    https://recenzjeklaudii.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  10. Być może cała ta historia dodaje jeszcze bardziej baśniowego charakteru całości, bo książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Jest w niej coś, co sprawia, że chce się przerzucać kolejne strony i spędzony z nią czas to czas wyjątkowo miły. Zdecydowanie warto przekonać się o tym samemu! :)

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz wskrzesza jednego jednorożca :D
Odwiedzam blogi wszystkich, którzy zostawili komentarz pod ostatnim postem ;)