Ta
powieść, jeśli już zdecydujecie się ją przeczytać, sprzeda wam ogromnego mind
fucka. Gwarantuję wam, że przez większość lektury będziecie się zastanawiać, co
tu się odjaniepawla, jakie zioło towarzyszyło autorowi przy pisaniu i czy wy na
pewno czytacie dobrą książkę, bo w sumie zawsze ktoś w drukarni mógł się
pomylić, wsadzając zły środek w nie tę okładkę.
Książka
jest nietypowa, dlatego też moja recenzja też będzie nietypowa. Najpierw, gdy
otworzycie powieść i przekartkujecie pierwsze strony tytułowe, dojdziecie do
kilku(set) słów napisanych przez Williama Goldmana z okazji wydania
jubileuszowej edycji na trzydziestolecie Narzeczonej
księcia. Będziecie czytać te dwadzieścia stron z jednym wielkim znakiem
zapytania. No ale dobra, każdy pisarz może sobie powzdychać trochę do swojego
dzieła, szczególnie przy 30 rocznicy jego publikacji.
Gdy
już przeczytamy ten wstęp dojdziemy do… kolejnego wstępu, także autorstwa
Williama Goldmana, tym razem napisanego do jubileuszowej edycji Narzeczonej księcia z okazji
dwudziestopięciolecia pierwszego wydania. W nim dostaniemy trochę bardziej
składną opowieść autora, tym razem dotyczącą ekranizacji, wybierania aktorów do
obsadzenia głównych ról oraz kolejną porcję lania wody, zupełnie nie na temat.
Zdążyliście
już pewnie wywnioskować, że Goldman to gawędziarz. Ale okej, przebrnęliśmy
dzielnie przez wstępy, ale chcemy w końcu przeczytać tą słynną Narzeczoną
księcia! Przewracamy więc kolejne kartki, by w końcu na 41 stronie dojść do
kolejnej już strony tytułowej, która obiecuje nam, że Narzeczona zaczyna się już teraz, już za chwilkę. Przewracany ją i…
…
i klops, znowu. Zamiast powieści dostajemy kolejną porcję życiowych wynurzeń
Goldmana, tym razem na temat jego nauczycielki z dzieciństwa i szalonej pogoni
za prezentem dla syna. Z czytania Narzeczonej
póki co dalej nici, trzeba uzbroić się w kolejną porcję cierpliwości i
przebrnąć przez kolejne czterdzieści stron prywaty.
Dobra,
na 79 stronie mamy obietnicę pierwszego rozdziału, w końcu zaczniemy czytać! I
uff, w końcu rozpoczyna się akcja właściwej książki, rychło wczas, no ale
dobra.
Buttercup
jest prawie najpiękniejszą dziewczyną w królestwie, choć trochę niezadbaną i
niedomytą, bo zdecydowanie bardziej od pachnących kąpieli i czesania lubuje się
w wiejskich pracach. Jest też Westley, parobek w jej gospodarstwie, wkrótce
także jej ukochany. Jednak niedługo potem los rozdzieli ukochanych; Westley
zginie z rąk piratów, a Buttercup trafi na dwór królewski, by poślubić
przyszłego króla.
Narzeczona kończy się na 390 stronie, ale to wcale nie oznacza
końca książki. Później spotykamy stronę z ozdobnym napisem Dziecko Buttercup, a po jej przewróceniu… kolejną mowę autora, tym
razem poświęconą kontynuacji Narzeczonej,
konflikcie z wydawcą i interesach ze Stephenem Kingiem. Na 421 stronie zaś
dostajemy skrócony rozdział tej drugiej części, tak w prezencie, bo w końcu to
jubileuszowe wydanie.
Jak
mam być szczera, to odpuście sobie te wszystkie przedmowy, przekartkujcie od
razu do pierwszej strony właściwej powieści i zacznijcie czytać dopiero od tego
momentu. Inaczej możecie się a) zrazić, bo autor w większości leje tam wodę, b)
zaspoilerować sobie połowę wydarzeń czy c) oba z powyższych. Najpierw
zapoznajcie się z Narzeczoną, dopiero
potem z wywodem autora, gwarantuję wam, że nie pożałujecie i wyjdzie wam to na
zdrowie.
O
co chodzi z Morgensternem i Goldmanem? Otóż z powstaniem powieści wiąże się
dość zawiła historia. Był sobie pewnego razu człowiek o nazwisku S.
Morgenstern, który napisał sobie Narzeczoną
księcia. Tą ową książkę czytał starszy pan Goldman synowi zmagającemu się z
zapaleniem płuc. Wiele lat później młody Goldman postanowił sprezentować
swojemu dziecku tę powieść w przekonaniu, że na pewno mu się spodoba. Trochę
się zdziwił, gdy jego syn orzekł, że Narzeczona
jest nudna i że nie udało mu się przebrnąć przez pierwsze rozdziały. Wtedy
Goldman zorientował się, że ojciec nigdy nie czytał mu całości, wybierał tylko
momenty, w których coś się działo, pomijając rozwlekłe opisy przyrody, historii
i innych nudnawych rzeczy. To zrodziło w autorze pomysł; postanowił skrócić
powieść swojego dzieciństwa skupiając się tylko na tych ciekawych scenach.
Wszystko
byłoby w porządku, historia brzmi naprawdę sensownie, dodaje książce klimatu.
Problem z tym, że… ona jest całkowicie wymyślona przez autora. Morgenstern nie
istnieje, o Narzeczonej wcześniej
ptaszki nie ćwierkały. I teraz sama nie wiem, czy jestem po stronie uznającej
Goldmana za istnego geniusza, który dorobił wyśmienitą ideologię do swojej
powieści sprawiając, że zyskała ona niezapomniany klimat, czy po tej sądzącej,
że autor jest oszustem, robi nieśmieszne żarty i nie umie pisać książek. Prawda
wiążąca się z powstaniem Narzeczonej
jest taka; Goldman napisał kilka stron, skończyła mu się wena. Napisał kolejne
kilka i znowu klops. Dlatego wpadł na pomysł wycięcia co lepszych fragmentów,
bo w moim mniemaniu nie umiał ich sam połączyć sensownymi przejściami.
Plusem
tych „wyciętych” kawałków jest to, że w Narzeczonej
faktycznie przestojów w akcji nie uświadczycie. Wydarzenia następują bardzo
szybko po sobie, cały czas coś się dzieje. Tylko to wiąże się też poniekąd z
wadą. Przez trzy strony poznajemy przeszłość bohatera, potem przez dwie
jesteśmy świadkami pojedynku, na końcu którego ten ów bohater umiera. Jeszcze
kurz po bitwie nie opadł, a tu się okazuje na kolejnej stronie, że nie, jednak
ziomek żyje. Mnie tam się podoba, że Goldman nie zasuwa nam opisami rodem z
Sienkiewicza, ale kurczę, jednocześnie wiele razy odnosiłam wrażenie, że coś
zostało wycięte, że czegoś tu nie ma, że bohaterowie mówią o czymś, co autor w
swojej książce pominął.
Jeśli
chodzi zaś o samych bohaterów, to utrzymani są oni w takim typowo baśniowym
schemacie. Zbudowani na jednej, dwóch, maksymalnie na trzech cechach
charakteru, które stanowią ich określenie i wpisują ich w jakąś tam formę. Nie
znajdziecie tu rozwlekłej charakterystyki, szczegółowych przyczyn zachowań
danej postaci, wszystko jest proste i schematyczne; takie jak w baśniach.
Skoro
już o baśniach mowa. Narzeczona księcia
idealnie wpisuje mi się w kategorię takiej starej baśni, gdzie są piraci, dwór
królewski i piękna dziewczyna. W całej powieści panuje niesamowity klimat,
który porównałabym po części z Trzema
muszkieterami i serialem Once Upon a
Time. Pojedynki, dworskie intrygi, dobro i zło, miłość, zemsta, do tego
fikcyjne krainy i miejscowe legendy.
Jeśli
myślicie, że głos Goldmana słyszymy tylko w przedmowach, to się mylicie.
Niejednokrotnie się wtrąca już przy właściwej fabule, opowiada anegdotki,
wyjaśnia, dlaczego skrócił dany fragment i co moglibyśmy przeczytać w jego
pełnej wersji. To było nawet ciekawe, stanowiło swego rodzaju urozmaicenie. To,
co Goldman ma no powiedzenia, zapisane jest kursywą. Bo okazuje się, że jeszcze
Morgenstern lubi dorzucać swoje trzy grosze. Jego teksty zaś zapisane są w
nawiasach, często są krótkie i zabawne, stanowiące idealną konkluzję dziejącej
się akcji. Wtrącenia obu panów kojarzą mi się z narracją Lemony’ego Snicketta w
nowym serialu Netflixa, Serii
niefortunnych zdarzeń. Jeśli oglądaliście, to mniej więcej wiecie, o co mi
chodzi.
Narzeczona księcia jest dziwna i ciężko jest o niej opowiedzieć, bo jednak
moje słowa nie oddadzą w pełni klimatu, jaki oferuje ta powieść. Na pewno jest
niezwykła i jedyna w swoim rodzaju. Wciąga, sprawia, że chce się ją czytać. Czy
jest wybitna? Nie. Ale nie każda książka musi taka być. Ważne, że można miło
przy niej spędzić czas, dać się oczarować bajce Goldmana o ojcu i
Morgensternie, a także przenieść się na trochę do fikcyjnych krain Florenu.
Fakty objawione:
Tytuł: Narzeczona księcia
Tytuł oryginału: The Princess Bride
Tytuł oryginału: The Princess Bride
Autor: William Goldman
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość stron: 480
Grubość grzbietu: 3,9 cm
Cena: 37,90 zł
Mobilność: L
Chyba jednak po nią nie sięgnę :)
OdpowiedzUsuńhttp://whothatgirl.blogspot.com
Nie podoba mi się zamysł wtracania się autora do fabuły i wymyslonej historii powstania książki... Jednak fabuła wydaje się interesująca więc pomyślę czy dam tej powieści szansę ;) jeśli tak to z pewnością odpuszcze sobie te przydlugie wstępy ;p
OdpowiedzUsuńSame wtrącenia są dość zabawne i nadają fajnego klimatu. Czasem irytują, ale to tylko czasem xd
UsuńWstępy odpuść, definitywnie
Zgadzam się z Twoją recenzją, ale przyznaję że ja zdecydowanie stoję po stronie fanów tej książki za jej oryginalność i przedziwność ;)
OdpowiedzUsuńJa jestem gdzieś po środku, chociaż chyba bliżej mi do fanów xd
UsuńChyba się skuszę, ale to jak będę miała ochotę na odrobinę psychodeli w życiu :D
OdpowiedzUsuńSama nie wiem, czy chcę to przeczytać XD Kupować na pewno nie kupię, ale może jakby się pojawiła w bibliotece... to kto wie ;P
OdpowiedzUsuńZabookowany świat Pauli
Znając mnie i fakt, że rzadko czytam wstępu pominęłabym go widząc jaki jest obszerny.
OdpowiedzUsuńNa pewno jestem zachwycona wstępem Twojej recenzji.
Jeśli chodzi o samą książkę to raczej po nią nie sięgnę, chyba, że wszystkie fajne książki z mojej biblioteki zostaną wypożyczone :).
Książki jak narkotyk
Ja przeważnie czytam, teraz pożałowałam XD
UsuńDziękuję <3
Teraz sama nie wiem czy czytać czy nie czytać. :D Książka wydaje się być bardzo chaotyczna i nie wiem czy mi się to spodoba. :)
OdpowiedzUsuńpotegaksiazek.blogspot.com
Pominę "pasjonujące" przemowy autora, uzbroję się w butelkę wina i coś do jedzenia, wyłączę mózg i...może nawet mi się spodoba. Chyba.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ♡
Mózgu wyłączać nie musisz, ale przemowy pomiń XD
UsuńTo zdecydowanie jedna z najdziwniejszych książek jakie czytałam. xD Ale w sumie podobała mi się. Absurd gonił absurd, ciągle coś się działo - raz koleś umarł, a zaraz zmartwychwstał, ale miało to swój urok. :D Historia strasznie pokręcona i dziwna, ale fajna. :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
https://recenzjeklaudii.blogspot.com/
Dziwna, ale ma swój urok :D
UsuńByć może cała ta historia dodaje jeszcze bardziej baśniowego charakteru całości, bo książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Jest w niej coś, co sprawia, że chce się przerzucać kolejne strony i spędzony z nią czas to czas wyjątkowo miły. Zdecydowanie warto przekonać się o tym samemu! :)
OdpowiedzUsuń